O mnie

Moje zdjęcie
Mówi się, że jeśli chcesz mieć lepiej zorganizowany czas, to należy dołożyć sobie jakieś zajęcie. Ponieważ obowiązków mi nie brakuje i mam mało czasu, postanowiłam pisać jeszcze bloga. Tematyka niezobowiązująca, ale z drugim dnem. Przedstawiam swoje interpretacje oglądanych dla przyjemności seriali, z których wynika czasem coś poważnego. Mieszam w filmowym kotle i wybieram z niego perełki. Oglądam z każdej strony i Wam prezentuję.

poniedziałek, 3 października 2011

Ring. Trzecie starcie. Seriale.

Co wolicie – usłyszeć jako pierwszą złą czy dobrą wiadomość? Ja zawsze wolę się zmierzyć na początku z tym co trudniejsze, a później rozkoszować się miłymi wieściami. Dlatego dzisiaj chciałam Wam zaproponować „Ring” – pięć plusów i minusów, ale podzielonych na dwie części. Podążając za swoją poprzednią myślą, przedstawię Wam dziś tylko minusy. Tym razem nie zajmę się jednak jednym tytułem, ale serialami w ogóle. Uprzedzam jednak, że nie jestem filmoznawcą, ani teoretykiem kultury, więc moje uwagi będą pewnie mało profesjonalne i płynące raczej z serca/rozumu niż z zaawansowanej wiedzy.
 
Minusy
 
Największym minusem seriali jest to, że się kiedyś kończą. Oczywiście tak samo jest w przypadku filmu fabularnego, ale wtedy jesteśmy gotowi na to, że po określonym czasie (zwykle 90 min.) nastąpi zakończenie. Z serialami różnie bywa. Zwykle w trakcie trwania sezonu wiadomo już czy pojawi się następny. Kiedy się kończy, poznajemy konkretną datę rozpoczęcia kolejnej serii. Niestety nie zawsze tak jest. Czasem urywają się w niespodziewanym momencie i nigdy już nie zostają kontynuowane. Tak było w przypadku kilku tytułów, które bardzo polubiłam i liczyłam na długą przygodę z nimi. Kilka z nich dobrnęło do końca serii, inne nie miały nawet takiego szczęścia („V”, „Happy Town”, „Mental: zagadki umysłu”). Zakończenia seriali podzielałbym na: ostateczne, sugerujące kontynuację i nijakie. Te pierwsze nie dają widzowi złudzeń, że jeszcze kiedyś zobaczy swoich ulubionych bohaterów („L Word”, „Lost”, „Six feet Under”). Lubię je bardzo, ponieważ dzięki nimi możemy pożegnać się ze światem wykreowanym przez serial i jego bohaterami. Jedno z najlepszych zakończeń ma serial „Lost”. Przez dwa ostatnie odcinki łkałam jak przysłowiowy bóbr, ponieważ wiedziałam, że historia dobiega końca i Zagubieni wreszcie się odnajdują (choć w metaforycznym sensie). Dodatkowo, cały serial połączony jest wyrazistą klamrą – rozpoczyna go i kończy ta sama scena (dlatego jeśli jeszcze nie obejrzeliście „Lost” a macie zamiar, koniecznie zwróćcie uwagę na pierwsze  sekundy filmu). Podobnie ostateczne zerwanie z akcją przedstawione jest w „L Word” czy „Six Feet Under”. Nagrodę za „najlepsze niedopowiedzenie końca serialu” zgarnia „Rodzina Soprano”. Tak chyba nie kończył się żaden serial w historii. Ostatnie sekundy powodują u widza kompletną dezorientację, bo serial urywa się w najbardziej ciekawym momencie. Pada strzał… i koniec. W ten sposób widz może jeszcze mieć nadzieję, że serial kiedyś wróci na ekrany. Takie sugerujące kontynuację zakończenie ma również „Flash Forward”. Jego finałowa scena aż prosi się o dokręcenie kolejnych części (choć wiemy już, że ich nie będzie). Zakończenia nijakie są takie jak ich nazwa. Oglądamy sobie spokojnie kolejne odcinki i oglądamy, aż pewnego dnia dowiadujemy się, że już więcej ich nie zobaczymy na swoim małym ekranie. Moim zdaniem taki los spotkał np. „Sex w wielkim mieście”. Jego ostatni odcinek jest taki, że mógłby być jednocześnie wstępem do dalszego ciągu, jak i pożegnaniem się z widzami.
 
Minus numer dwa, zapewne Was trochę zaskoczy, ponieważ dotyczy on seriali, które nigdy się nie kończą, albo trwają zbyt długo. Absolutnym klasykiem w tym zakresie jest „Moda na sukces”. Nigdy nie oglądałam tego serialu, więc nie będę wypowiadała się na jego temat merytorycznie, ale podejrzewam, że odcinki liczone w tysiącach (30 września 2011 wyemitowano w Polsce 5495), nie są najwyższych lotów i pewnie sami producenci nie pamiętają już od czego rozpoczęła się cała historia. W tym zakresie dorównują mu niemalże polskie produkcje, które być może zakończone w odpowiednim momencie wspominalibyśmy teraz z sympatią, tymczasem stały się serialowym symbolem nudy, tandetnej fabuły i braku jakiegokolwiek prawdopodobieństwa akcji. Chodzi mi oczywiście o tasiemce takie jak „M jak miłość”, ‘Klan” czy „Na dobre i na złe”. Niestety problem ten dotyczy także seriali amerykańskich, w tym także tych bardzo dobrych. Zarzut ten mogę wytoczyć przede wszystkim serialowi „Dr House”. Kiedyś był to jeden z moich ulubionych tytułów i moim zdaniem powinien zakończyć się najpóźniej na szóstej serii. Pokazana w niej przemiana bohatera odbiera smaku przedstawionej wcześniej historii i psuje cały koncept. Tak jak kiedyś byłam jego wielką fanką, tak teraz omijam go szerokim łukiem (a raczej przewijam strzałką miejsce w którym mogę znaleźć link do niego).
 
To za czym nie przepadam w niektórych serialach to zbyt mała liczba bohaterów. Przykład: bardzo wiele historii (także w filmach fabularnych ) jest zbudowana na pomyśle ratowania świata. Oglądam dużo seriali fantastycznych i jest to często pojawiający się tam motyw. Tylko dlaczego świat ma ratować jeden, albo zaledwie kilku bohaterów (zazwyczaj obywateli USA)? Losy świata spoczywają w (dosłownie) w kilku parach rąk. W przypadku seriali jest to o tyle denerwujące, że mając rozbudowane formuły dysponują większym arsenałem czasu i możliwości przedstawienia skomplikowanych zależności międzyludzkich i zawodowych niż film fabularny. Tymczasem w „4400” przyszłość ma ocalić dwóch agentów i kilku ich współpracowników. Gdzie powiązania międzynarodowe, układy militarne i inni agenci? W serialu „Fringe” ludzkość (i to w dwóch równoległych wymiarach) ratuje jedna agentka współpracująca z garstką ludzi. Równie irytujące było to w serialu „V”, w którym agentka FBI we współpracy z malutką grupą osób stawiała czoła nalotowi mieszkańców odległej planety. W dodatku ostateczne starcia między wrogimi światami rozgrywają się niemal w ich ogródku. Dziwnie się jakoś składa, że przybysze lądują prawie za płotem domostw agentów zajmujących się tymi sprawami („V”) lub losy wrogów są powiązane z ich życiem rodzinnym lub osobistym („4400”, „Fringe”). Trudno także nie wspomnieć o tym, że zbyt mała liczba  postaci skutkuje romansami w obrębie jednej zamkniętej grupy („Beverly Hills 90210”), a co może być niebezpieczne nie tylko ich wzajemnych relacji, ale także dla swobodnej i szerokiej wymiany genów („Czysta krew”).
 
Zgubne dla producentów seriali może być nie tylko zawężenie liczby postaci i utracenie przez to wiarygodności zdarzeń, ale także przyjęcie sztywnej konwencji dla wszystkich odcinków. Opisywałam już wcześniej schemat każdego odcinka „Glee”. W przypadku tego serialu sprawdza się on znakomicie. Dzieje się tak, ponieważ pomimo przyjętej odgórnie budowy każdej części i serii jako całości, producenci często łamią tę konwencję i bawią się nią.  Jeszcze lepiej jest w przypadku „Six Feet Under”. Serial opowiada o rodzinie prowadzącej zakład pogrzebowy. Wydawać by się mogło, że kolejne części będą opowiadać o zmarłym kliencie albo jego bliskich, a wokół tego będzie osnuta historia rodziny właścicieli. Scenarzyści bawią się jednak z widzem – czasem zezwalają na taki układ, zwykle jednak tak się nie dzieje. Dzięki temu odcinki nie są tak obrzydliwie przewidywalne jak choćby w przypadku „Dr Housa”. Cóż to za frajda z oglądania kiedy być może nie wiemy jakie jest ostateczne rozstrzygniecie zagadki, ale jesteśmy pewni w 100% jaka będzie droga dochodzenia do jej rozwiązania. W szóstej serii jest to już męczące i sprawia, że czujemy się tak, jakby producent nie miał najlepszego zdania o naszej inteligencji.             
 
Ostatni minus należy się części seriali za to, że w pewnym momencie swojej obecności na ekranach, tracą zupełnie jakiekolwiek prawdopodobieństwo przestawianych wydarzeń. O ile w przypadku niektórych gatunków jest to oczywiste, co gorsze, dzieje się tak w także przypadku takich, w których nie powinno mieć to miejsca. W tym momencie zapewne myślisz już miły czytelniku o śmieszących Cię wydarzeniach z perełek takich jak rodzimy „Klan”, „M jak miłość”, a pewnie przyjdzie Ci także do głowy także „Beverly Hills 90210” czy absolutny prekursor w tym zakresie  - „Dynastia” z porwaniem Amandy przed UFO na czele. Czasem zdarza się, że seriale padają ofiarą własnej sławy, a ich pazerni producenci żerują na wiernej publiczności i wciskają im wszystko, co ich pasące się na żyznych polach wyobraźni umysły wytworzą. Znam tylko jeden serial któremu wyszło to całkowicie na dobre. Serial „Lost” zaczyna się bardzo niewinnie – grupa rozbitków ląduje na bezludnej wyspie, a ich głównym celem jest przeżycie i wydostanie się z pułapki, którą zgotował im wypadek lotniczy. Pewnie nie zainteresowałabym się tym serialem gdyby nie moje nastawienie na analizowanie zachowań grupowych wśród bohaterów i dobra realizacja techniczna filmu. W drugiej serii okazuje się jednak, że na pozór prosta fabuła ma drugie dno, a z odcinka na odcinek staje się coraz dziwaczniej i ciekawiej. Na koniec przeżywamy już całkowity odlot (i tu każdy kto go oglądał wie już, że słowo to w tym serialu możemy interpretować i tłumaczyć na różne sposoby). Jednak o plusach seriali to już napiszę w następnym poście…
stat4u



4 komentarze:

  1. no i mam chęć do obejrzenia Flash Forward. Już kiedyś o nim mówiłaś. A ostatni minus jest dla mnie chyba największym minusem jaki może być w serialu. Chociaż w przypadku Lost minusem się nie okazał, bo historie, choć nieprawdopodobne, były tak skonstruowane i zmontowane, że podobały mi się wyjątkowo do samego końca.

    OdpowiedzUsuń
  2. och, żeby nam te minusy nie przysłoniły plusów:)

    OdpowiedzUsuń
  3. Klasyczne wykorzystane huśtawki emocjonalnej ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. Ja odrobinkę o LOST, bo akurat oboje okazaliśmy się wiernymi fanami tego serialu.
    Są małe różnice pomiędzy otwarciem i zakończeniem, ale ja w sumie nie o szczegółach, tylko chciałem podrzucić link do filmiku kompilującego te sceny:
    http://www.youtube.com/watch?v=ulwWolBrcbo&feature=related
    A teraz ciekawostki: kiedy wyjechaliśmy z Moniką do mojej mamy, jednego poranka włączyłem telewizor i... obejrzałem 5 ostatnich minut LOST :) Druga ciekawostka jest lepsza, bo z serialu: zgadnij jak zaczyna się drugi sezon? Już wiesz?
    http://www.youtube.com/watch?v=MVaPB8tsgBk

    OdpowiedzUsuń